niedziela, 12 lipca 2015

Rinsey: Za późno, rozdział 4

Pięć pieczęci

Mówi się, że w każdej legendzie jest ziarno prawdy. Jednak spośród wielu bajek i mitów opowieść o pięciu kluczach i pięciu pieczęciach wydawała się być tworem wyjątkowo pozbawionym autentyczności.  Jest to opowieść o zakazanej miłości Mazoku do człowieka. – tak brzmiały pierwsze słowa spisanego przekazu ustnego. Już w nim był zawarty pierwszy absurd. Demony nie potrafiły kochać, a nawet gdyby doszło do takiego fenomenu, z pewnością obiektem ich uczuć nie byłaby zwyczajna ludzka istota. No… Może bohaterka wspomnianej historii nie była zupełnie przeciętną śmiertelniczką. Kobietę tę opisywano jako przepiękną mistrzynię wszelkiej magii, zarówno białej jak i czarnej. Niewątpliwie w ludzkich kręgach stanowiła wyjątkową postać. Ale jaki Mazoku mógłby się zainteresować zwykłym człowiekiem? W każdym razie, według tej nietypowej historii, dwie istoty połączyło płomienne, intensywne uczucie, które ciężko by opisać czystą i bezinteresowna miłością. Naturalnie, otoczenie nie przyjęło z aprobatą tego związku.

Główna bohaterka miała pięć przyjaciółek, z których każda była potężną czarodziejką specjalizującą się w jednym z pięciu rodzajów magii szamanistycznej. Gdy tylko się dowiedziały o zauroczeniu swojej koleżanki, stwierdziły, że muszą za wszelką cenę przemówić jej do rozsądku, aby potężna mistrzyni arkanów magii nie sprowadziła na siebie zagłady. Na nic jednak zdawały się rozmowy przechodzące w nieprzyjemne kłótnie. Po pewnej wyjątkowo zażartej dyskusji specjalistki od żywiołów postanowiły, że jedynym sposobem na przerwanie tego szaleństwa będzie zabicie Mazoku, zanim on sam przystąpi do akcji, gdyż przez cały czas przypuszczały, że perfidny Demon uknuł plan zgładzenia tak silnej ludzkiej istoty za pośrednictwem największej słabości człowieka, jaką jest miłość.
Niebo ozdobione pełnią księżyca miało się stać tłem dla aktu zabicia Mazoku. Nikt nie zwracał uwagi na wyjątkowy, krwawy zachód słońca, który okazał się być literalną zapowiedzią tragedii mającej się odbyć tego dnia. Piątka czarodziejek podstępem wysłała swoją przyjaciółkę poza obręby miasteczka, po czym przystąpiła do drugiej, trudniejszej części planu, jakim było otoczenie i zabicie Demona. Pewne siebie kobiety nawet przez chwilę nie dopuściły do siebie myśli, że mogły popełniać błąd. Podejrzewały, że ten pomiot Shabranigdo nie posiadał zbyt wielkiej mocy i że jego anihilacja nie sprawi im najmniejszego problemu. Na początku wszystko szło jak z płatka. Pokojowo nastawiony Mazoku bez problemu dał się otoczyć. Nawet w momencie ataku jego twarz przybrała jedynie lekko zaskoczony wyraz. Gdy mistrzynie magii myślały, że jest już po wszystkim, rozpoczął się prawdziwy dramat.
Ich zaklęcie podziało idealnie. Trafiona przez nie istota wydała z siebie przerażający okrzyk bólu i po chwili opadła bezwładnie na ziemię.
Tylko że martwy nie był Mazoku, tylko jego śmiertelna ukochana.
Zanim czarodziejki zdały sobie sprawę z tego co się stało, ciszę przeszył drugi krzyk. Równie wypełniony bólem, jednak o wiele bardziej przerażający niż poprzedni. Demon patrzył nieprzytomnie na martwą istotę leżącą u jego stóp. Nie zrobił tego, co zrobiłby człowiek na jego miejscu. Nie padł na kolana, błagając świat o zwrócenie mu ukochanej istoty. Nie uronił żadnej łzy. Przez długą chwilę, która wydawała się trwać całą wieczność, krzyczał. Wokół niego zaczęła się kumulować złowroga, potężna aura. Księżyc bezlitośnie oświetlał splamioną krwią ziemię.
W żaden sposób przyjaciółki nie mogły się uchronić przed pierwszej falą uderzeniową. Cała piątka została wgnieciona w ziemię.
- Nie zabiję was teraz. – Z ust Mazoku rozległ się przerażający syk. – Najpierw zniszczę wszystko wokół. I dopiero wtedy wrócę po was, gdy będziecie tak zanurzone w rozpaczy, że będziecie mnie błagać o śmierć. – Wypowiedziawszy te słowa, zniknął.
Na chwilę zapanowała cisza. Pogrążone w ciemności i otępieniu czarodziejki ocknęły się dopiero w chwili, gdy usłyszały w swoich głowach krzyk mordowanych dzieci.
- Co myśmy zrobiły…. – wyjąkała mistrzyni szamanizmu ziemi.
- Felith, zabiłyśmy Felith… – powtarzała wciąż w kółko zszokowana mistrzyni szamanizmu powietrza.
- Wciąż musimy zrobić to, co zamierzałyśmy – powiedziała hardo mistrzyni szamanizmu ognia. Można by przypuszczać, że kobietą w ogóle nie wstrząsnęła śmierć przyjaciółki, gdyby nie szaleńczy błysk w oczach.    
- Dysponując taką siłą, zabije nas bez problemu. Jak chcesz tego dokonać? – wydukała mistrzyni szamanizmu wody.   
- Zapieczętujemy go przy pomocy naszej krwi – oznajmiła stanowczo mistrzyni szamanizmu astralnego.
Po wypowiedzeniu tych słów, piątka przyjaciółek bez słowa się rozdzieliła. Pieczęć krwi była wyjątkowo desperackim posunięciem. Za pośrednictwem krwi możliwe było wzmocnienie magii pieczęci siłą życiową. Przy takim posunięciu wyzwalała się olbrzymia ilość energii,  przy pomocy której było możliwe zapieczętowanie Mazoku o wielkiej mocy. Oczywiście, wszystko miało swoją cenę.
Mistrzynie szamanistycznej magii ustawiły się na planie pięciokąta foremnego niedaleko wiosek, gdzie się urodziły, tworząc olbrzymi magiczny krąg. Oszalały z bólu Mazoku mordował wszystko, co znajdywało się w jego zasięgu, nieświadomy, że znajduje się w środku pieczęci. Wiedza, że na skutek jego zaklęcia morderczynie słyszały okrzyki jego ofiar, wzmagała tylko jego chęć szerzenia destrukcji, co miało jedną zaletę – nie zwrócił uwagi na przygotowania pięciu czarodziejek.    
Czar zapieczętowania podziałał niezwykle skutecznie. Tym razem mistrzynie magii szamanistycznej wiedziały co robiły. Były świadome, że zaklęcie wyrwie z ich ciał dusze i z kałuży ich własnej krwi stworzy skuteczne więzienie dla Mazoku.
Nie umarły. Ich dusze zostały poprzez zaklęcie na wieki skazane na trzymanie Demona w potrzasku.
Właśnie wtedy nazwano tę klątwę mianem pięciu pieczęci.  
Legenda głosiła, że zamordowana Felith ostatnim gestem otoczyła swojego ukochanego czarem ochronnym, który pozostawił lukę w potężnym więzieniu.
Gdyby w odpowiednim miejscu, we właściwym czasie, ponownie została przelana krew pięciu potężnych użytkowniczek magii związanych z miejscem narodzin pierwszej piątki, pieczęć mogłaby zostać zerwana, a jej ukochany mógłby odzyskać wolność.
Tę część legendy nazwano mianem pięciu kluczy.

* * *

Lina spojrzała na księżyc jasno święcący nad Sairaag. Srebrny glob był niemal całkowicie wypełniony. Jeżeli to, co mówił Zelgadis było prawdą, a wszystko na to wskazywało, to… Pokręciła głową. Nawet nie chciała do siebie dopuszczać takiej myśli. Sylphiel wróci cała i zdrowa… Nagle przed oczami stanęły jej obrazy, które wywołało ostatnie zdanie, jakie wypowiedział do niej Zelgadis. Wzdrygnęła się. Co ten obłąkaniec chciał osiągnąć? Zgodność jego postępowania ze starą legendą była oznaką szaleństwa. Czy on uwierzył, że naprawdę uwolni jakiegoś zapomnianego przez świat starożytnego Mazoku, który w przypływie wdzięczności podzieli się z nim swoją wielką mocą? Znajdując jednocześnie usprawiedliwienie dla zaspokojenia swoich chorych fantazji seksualnych… Czarodziejka zamknęła oczy i wzięła głębszy oddech. Gourry bez względu na wszystko nie mógł się o tym dowiedzieć...
Gourry. Myślała, że zna go jak własną kieszeń. Że już nic w jego zachowaniu jej nie zaskoczy. A jednak nie mogła się pozbyć wrażenia, że blondyn w świetle ostatnich wydarzeń zaczął się od niej oddalać. Wydawało się jej, że byli na tyle blisko, że powinna potrafić go wesprzeć i pocieszyć. Gdy patrzyła w jego smutne, zamyślone oczy, nie poznawała człowieka, z którym podróżowała od niemal trzech lat. Ogarnęło ją smutne uczucie bezsilności. Ona, potężna mistrzyni arkanów czarnej magii, nie była w stanie pomóc swojemu… Komu? Przyjacielowi? Czy Gourry był dla niej kimś więcej? Kim ona była dla niego?
To była jedna z nielicznych wad, do których przyznawała się Lina Inverse. A i tak zdarzało się to niezwykle rzadko. Rudowłosa była świadoma, że chociaż tajniki magii ma w jednym palcu, bywały chwile, że nie rozumiała własnych uczuć. Były dla niej jak gęsty, zbity obłok, niemogący się określić i przyjąć konkretnego kształtu.
Jednej rzeczy Lina mogła być jednak całkowicie pewna. Sylphiel była dla Gourry’ego o wiele ważniejsza niż się jej na początku wydawało.

* * *

Gourry nie chciał zasypiać. Nie chciał widzieć na sennej jawie kolejnej porcji koszmarów, ale był jednocześnie świadomy, że jeżeli nie pójdzie spać, nie będzie miał sił, aby pomóc Sylphiel. Ufał Zelgadisowi i Linie. Wiedział, że opracowali taki plan działania, który zapewni uzdrowicielce największą szansę na przeżycie. Wzdrygnął się. Wcześniej tak dosłowne sformułowania nie przechodziły mu przez myśl, ale taka była niestety rzeczywistość. Blondyn może nie należał do najbystrzejszych ludzi na ziemi, nie był też specjalistą od magicznych trików jak reszta jego kompanów, ale wiedział, że te sny musiały mu pokazywać pewną wersję przyszłości. Zwrócił uwagę na fakt, że Zelgadis nie mówi im całej prawdy. Biorąc pod uwagę fakt, że „bezlitosny szermierz” uznał coś za warte przemilczenia, mógł się spodziewać, że jego sny były prawdziwe. Nie miał za złe przyjacielowi, że zataił przed nim te informacje. Blondyn bynajmniej nie miał ochoty usłyszeć swoich najgorszych obaw wypowiedzianych na głos. I tak wytrzymanie w bezruchu sprawiało mu ogromną trudność.  Nie mógł wytrzymać zbyt długo w jednym miejscu, więc wciąż spacerował. Niewiadomo kiedy doszedł do miejsca, w którym kilka godzin wcześniej był z Liną.
Zatrzymał się. Czarodziejka zadała mu wtedy jedno pytanie.
Kim jest dla ciebie Sylphiel?  

Poprzedni rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz